***
Armageddon,
czyli koniec świata? Nie do końca. Ogromna asteroida zbliża się do naszej
Ziemi. Naukowcy zastanawiają się jak zapobiec apokalipsie. O pomoc zostają
poproszenia ludzie spoza NASA. Do czego to może doprowadzić?
Harry
Stamper (Bruce Willis) prowadzi spokojnie życie, pracując na platformie
wiertniczej. Jego córka – Grace Stamper (Liv Tyler) - pomaga mu w biznesie.
Dziewczyna jest oczkiem w głowie mężczyzny. Nie miał z nią łatwo, był skazany
na wychowywanie ją w samotności. Nie zdaje sobie sprawy, że dziewczyna kocha
jednego z jego pracowników – A.J Frosta (Bena Affleck’a). Szybko się o tym
dowiaduje, kiedy przyłapuje pociechę w jego łóżku, wcześniej odnajdując damską
bieliznę porozrzucaną po małym pokoiku. Wpada w szał, kiedy się o tym dowiaduje.
Ma ochotę zabić młodzieńca. Niedługo po tym zjawia się delegacja z NASA. Chcą
przekonać mężczyznę, aby pomógł im w rozbiciu komety lecącej prosto na Matkę
Ziemię. Po dłuższych przemyśleniach zgadza się. Nie bierze on jednak sam
udziału w akcji. Zabiera ze sobą grupę ludzi, którzy mają mu pomóc w wyprawie,
między innymi zabiera Frosta, odpuszczając
mu to, że kocha jego córkę. Cała ekipa przechodzi specjalne szkolenia,
opracowują plan rozbicia komety. Wszystko idzie zgodnie z planem, ale kiedy
przychodzi co do czego, chłopaki nie mają zamiaru rezygnować. Dzień przed misją
mają wolne. Nie wiedzą, czy przeżyją i wrócą do domu, do rodziny czy pochłonie
ich kosmos. Ojciec obiecuje Grace, że wróci do domu cały i zdrowy. Córka
Harry’ego czule żegna się ze swoim chłopakiem, licząc na to, że wróci cały i
zdrów. Nadchodzi wielki dzień. Brawurowo przeszkolona ekipa rusza w kosmos. Po
wyleceniu poza atmosferę ziemską i zbliżaniu się do asteroidy zaczynają się
problemy. Jeden statek kosmiczny oddala się od drugiego, traci kontakt. Po
dłuższym błądzeniu po rozpędzonej komecie znajdują się jednak nie w całym
składzie. Kilka osób nie przeżyło. W (nie) całym składzie rozpoczynają
wiercenie w skale. W otworze mieli umieścić bombę, która rozwali na drobne
kawałeczki ogromną asteroidę. Coś jednak idzie nie tak. Ładunek wybuchowy nie
może zostać odpalony z pokładu statku kosmicznego. Jedna osoba musi poświęcić
życie i podłączyć ją, kiedy inni będą odlatywać. Pada na młodego Frosta.
Ostatecznie robi to ojciec Grace, jednocześnie łamiąc swoją obietnicę. Woli,
aby młodzi się pobrali i założyli szczęśliwą rodzinę niż aby miłość jego córki,
której nie do końca tolerował, zginęła. Stało się tak, jak stać się musiało.
Reszta, która ocalała, wraca spokojnie na Ziemię, jednak zostaje ten smutek po
stracie Harry’iego. Tutaj kończy się wyprawa w kosmos, która mocno zapisała się
w historii.
Pomysł
na fabułę filmu jest oryginalny na swój sposób. Nie jest to pierwszy film o
nadchodzącej apokalipsie. Zawsze musi znaleźć się ktoś, kto będzie bohaterem i
uratuje świat. W przypadku filmu wyreżyserowanego przez Michaela Bay’a również
tak było. Nie był on przerysowany, co trzeba zauważyć. Bohaterowie, którzy
mieli uratować świat, nie byli znanymi już od dawna wybawicielami świata a
zwykłymi ludźmi, co należy tu uwzględnić.
Bardzo
podobała mi się obstawa aktorska. Bruce Willis oraz Liv Tyler w jednym filmie.
Co fan Aerosmith mógłby chcieć więcej? Niezawodny Willis wcielił się brawurowo
w rolę kochającego i lekko nadopiekuńczego ojca Grace Stamper. Sam Bruce
wygląda na groźnego ojczulka niepozwalającego zbliżyć się do swojej pociechy.
Uważam, że odpowiednia osoba ostała przeznaczona do tej roli. Liv również
podołała zadaniu. Była to jedna z jej pierwszych poważnych ról. Nie mogę się
przyczepić do jej gry. Lubię ją jako aktorkę, uważam, że jest świetna. W tym
filmie również pokazała to, co naprawdę potrafi, mimo że nie była główną
bohaterką. Emocje, jakie ukazywały, były prawdziwe, aż chciało się je przeżywać
wraz z nią. Muszę zwrócić również uwagę na grę Den’a Affleck’a. Trafiła mu się
rola młodego, nie do końca wygadanego chłopaka zakochanego w córce szefa.
Twardy orzech do zgryzienia. Den ma twarz młodego chłopaka chcącego wyrwać się
z gniazdka rodzinnego i rozpocząć samodzielne życie. Uważam, że osoba
odgrywająca tę rolę była strzałem
w dziesiątkę.
Muzyka
odegrała tu ważną rolę. Nie była to byle jaka, ponieważ samo Aerosmith zrobiło
do niej piosenkę I don’t Want Miss a
Thing, która również ukazała się na albumie Nine Lives. Jednak nie tylko takie utwory tego zespołu można było
usłyszeć. W tle leciało również Walk This
Way czy Sweet Emotion. Muzyka
została idealnie dobrana do scen. Martwi mnie jednak to, że piosenkę, którą
stworzono do filmu, została
umieszczona dopiero na napisach końcowych.
Film
został nakręcony w roku 1998. Informatyka nie była tak rozwinięta, jak dziś,
ale mimo to udało się uzyskać „efekty specjalne”. Nie były one sztuczne, nie
było również widać, że zrobiono to za pomocą komputera –koniec końców wyglądało
to bardzo realistyczny. Nie było również ich za dużo. Film przesączony
efektami, stworzonymi za pomocą nowoczesnej technologii wygląda sztucznie i
nieestetycznie. To ma być tylko dodatek nieskradający całej zabawy z filmu.
Film
katastroficzny z nutką romantyzmu. Można by pomyśleć, że to mieszanka
wybuchowa. Według mnie połączenie jednego z drugim dało niesamowity efekt.
Emocje, jakie zostały zawarte w tym filmie, poruszyły mnie jak nigdy. Uważam, że film jest godny uwagi
każdego miłośnika kina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz